Tucumcari, Pan Leszek i anioły
2022-06-11
Kolejne kilometry doprowadziły nas do miasteczka Tucumcari, w którym byliśmy o godzinie 11:00 bo temperatura przybiła do 40 stopni.
Poprosiliśmy o wcześniejszy meldunek, bo nie jesteśmy w stanie jechać w takich warunkach. Na szczęście Pani była bardzo wyrozumiała i wpuściła nas wcześniej do klimatyzowanego oldschoolowego pokoju. Nie potrzebowaliśmy niczego innego tylko chłodnego miejsca. Nie było czym oddychać, powietrze było tak gorące, że paliło gardło i nos, jakbyśmy nad ogniskiem siedzieli. Nie wiem jak maluch to znosił. Po zmroku poszliśmy zwiedzić miasteczko pełne neonów i zrobić zakupy. Na drugi dzień ruszyliśmy o świcie żeby znowu nas upał nie dogoniły. Na trasie zjechaliśmy do indiańskiego sklepu, aby zobaczyć co tam mają fajnego i przy okazji dać maluchowi odpocząć. Wtedy też Robert postanowił zerknąć do silnika czy wszystko gra i okazało się, że obejmy popękały znów i trzeba podwiesić wydech, żeby zabezpieczyć i go nie zgubić. Kiedy tak wypinaliśmy tyłki przy maluchu podszedł do nas Pan Leszek, kierowca zawodowy tira, akurat też się zatrzymał żeby zrobić zakupy i kupić kapelusik dla żony :-) Kiedy zobaczył co nam się dzieje, poprzynosił narzędzia, obejmy metalowe itp. abyśmy coś sklecili na poczekaniu. Zaprosił nas do tira, pokazał swoje lokum, opowiedział nam o sobie i powiedział, że koniecznie musimy go odwiedzić następnym razem w Chicago, podał telefon, adres i kazał wpadać. Po tym wyjątkowym spotkaniu ruszyliśmy dalej. Niestety po kilku godzinach jazdy maluszek zaczął znajomo burczeć. Zjechaliśmy w miejscowości Lagoon aby zerknąć co się dzieje, oczywiście co? Znowu nasz wydech, niech go szlag trafi, a taki był ładny, nowy, amerykański. Popękał w dwóch miejscach, mało tego, obejmy zaczęły popuszczać znowu. I tak stojąc na parkingu podjechał do nas przesympatyczny policjant. Chciał nam bardzo pomóc, coś wymyślić. Opowiedział nam o sobie o swojej rodzinie i jego pracy w tym miasteczku przy rezerwacie Indian. Podpowiedział nam wiele rzeczy, gdzie się udać do warsztatu i którędy najbezpieczniej jechać. I tak dotarliśmy do miejscowości Grants, gdzie dominowała ludność Indiańska i w której znajdował się jeden jedyny warsztat, specjalizujący w naprawach wydechów. Szef warsztatu był zarobiony po pachy i baliśmy się, że nie znajdzie dla nas czasu, ale jak zobaczył z kim ma do czynienia i gdzie się wybieramy, postanowił przyjąć nas na drugi dzień. Z samego rana koczowaliśmy pod warsztatem, aby jak najszybciej udało się naprawić maluszka. Cała naprawa trwała do godziny 14:00, ale to jak szef naprawił, pospawał i co najlepsze - pomalował, to było arcydzieło. Podziękowaliśmy z całego serca, zrobiliśmy sesję zdjęciową i ruszyliśmy na podbój Ameryki.
Dane kontaktowe
Podróże